Laboratorium dr. Frankensteina - przed paru laty w muzeum tylko jedna salka na parterze była przeznaczona na laboratorium szalonego doktora. Teraz schodzi się do podziemi. Dosłownie - nie w przenośni. I nagle przenosimy się do mrocznej krainy, kilka pomieszczeń ciemnych, małych, relatywnie niskich oraz odtwarzane z multimediów dziwne odgłosy potęgują wrażenie, że teraz właśnie "przekraczamy rubikon" .
Są tu dziwne postaci, grób, kości, fragmenty "ludzkie" (plastykowe), a do tego wiele pojemników z zakonserwowanymi w formalinie niewielkimi zwierzętami. To nie wszystko, są bowiem również laboratoryjne naczynia: kadzie, probówki, butle, setki dziwnych rurek i wszędzie pajęczyny. Z wielu probówek o dziwnym kolorze cieczy unosi się dym! Jest mnóstwo innych sprzętów doskonale korelujących z tym niezwykłym miejscem.
W roku 1606 do miejscowości Frankenstein przybyło ośmiu grabarzy. Sześciu mężczyzn i dwie kobiety. Zamieszkali na odludziu i codziennie o północy wychodzili na ulice miasta, by rozsypywać na progach domów i parapetach zatruty proszek. Wdychający go ludzie umierali. A grabarze mieli zapewniony stały ruch w interesie. W ciągu niespełna pięciu miesięcy w mieście Frankenstein zmarło ponad dwa tysiące ludzi. Wszyscy sądzili, że to epidemia dżumy. Jednak śledztwo ujawniło, że to nie zaraza, lecz grabarze zabijają. I zostali skazani na spalenie żywcem. Wyrok wykonano 4 października 1606 roku. Kilka dni po tej egzekucji ewangelicki proboszcz Samuel Heinnitz wygłosił w kościele parafialnym sześć dziękczynnych kazań w intencji ujęcia ośmiorga trucicieli. Zostały wydrukowane w książce „Historia prawdziwa o kilku wykrytych i zniszczonych trucicielskich dziełach diabelskiego łowcy w czasie zarazy roku 1606 w mieście Frankenstein na Śląsku”. Ten „diabelski łowca”, będący filozoficzną przenośnią został przez późniejszych mieszkańców przekształcony w postać z krwi i kości – potwora Frankensteina. Jego nazwa z pewnością wzięła się od ówczesnej nazwy miasta.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz